Dnia 4 października grupa uczniów pod opieką opiekunów p. Małgorzaty Bąk, p. Katarzyny Warzechy, p. Magdaleny Jezierskiej oraz p. Adama Jezierskiego uczestniczyła w żywej lekcji historii w Rogoźnicy, gdzie mieści się były obóz koncentracyjny Gross Rosen. Lekcja ta polegała na zwiedzaniu terenu byłego obozu, którego dzieje przybliżyła Przewodnik. Podczas zwiedzania był czas na zadumę i uczczenie pamięci ofiar, które zostały pochłonięte przez zbrodniczy system III Rzeszy. Pełny obraz relacji przedstawia poniższy reportaż przygotowany przez Emilię Sabo.
KOMENTARZ EMILIA SABO:
Wraz z kilkoma osobami idę wydeptaną chyba nielegalnie ścieżką w stronę obszarpanych drzewek. Reszta wycieczki zostaje w ciepłej poczekalni i tam wśród zapachu kanapek oraz kawy czeka na przewodnika. My chcieliśmy się przewietrzyć. Zatrzymujemy się na końcu ścieżki, teren przed nami opada. Widzimy coś na kształt placu boju – ziemne wały, dziury, wzniesienia i fragmenty fundamentów. A wśród tego wszystkiego wbity pal z wściekle żółtą tabliczką ostrzegającą przed niebezpieczeństwem. Po chwili ciszy Karolina na głos zastanawia się, o jakie niebezpieczeństwo może chodzi. Odpowiadam, że pewnie przed dziurami i złością ochroniarza, który przegania deptaczy niepotrafiących czytać ze zrozumieniem.
Faktycznie, w oddali pojawia się postawny mężczyzna w eleganckim mundurze. Cofamy się do poczekalni.
Czwarty października. Dzień wprost idealny na zwiedzanie byłego obozu koncentracyjnego w Rogoźnicy. Zimno, pochmurno, ponuro. Aura sprzyjająca kontemplacji i skutecznie odbierająca naszemu wyjazdowi to, co jest wpisane w definicję szkolnej wycieczki – przyjemność.
Ale zanim przekroczymy bramę obozu, którą widzimy w oddali, czeka nas lekcja w byłym kasynie dowództwa obozu. Całą ponad pięćdziesięcioosobową grupą wspinamy się po schodach na piętro. Wita nas wycięta w metalu informacja, że „przez obóz przeszło około 120 000 więźniów. Szacowana ilość tych, które zginęły wynosi 40000”.
Wchodzimy do niewielkiej sali kinowej (pokoju z krzesłami i telewizorem), gdzie wita nas przewodniczka. Krótko przedstawia się i wyjaśnia, że tego dnia będzie oprowadzać nas po całym obiekcie. Ale zanim to nastąpi obejrzymy film. Zostawia nas z nim na pół godziny.
Najpierw dowiadujemy się, że obóz powstaje w 1940 roku jako filia bliźniaczego kompleksu w Sachsenhausen. Wiadomo, że nie od razu Rzym zbudowano. Pierwsi więźniowie docierają tam 2 sierpnia tego samego roku. Na początku obóz jest niewielki, zaledwie kilka baraków, brama i droga. Dlatego więźniowie z pierwszej transzy zostają podzieleni na dwie kompanie; jedna miała za zadanie budowę całego kompleksu, a druga – pracę w kamieniołomie.
Ten kamieniołom to właśnie coś, co sprawiło, że obóz Gross-Rosen według zeznań osób, które go przetrwały, był najcięższym ze wszystkich, jakie istniały.
Stoimy przy płocie, który nas od niego odgradza. Wysokie na kilkadziesiąt metrów granitowe skały, ceglane strażnice i lustro wody daleko w dole. Przewodniczka mówi, że głębokość tego jeziora to około 30 metrów. Co oznacza, że więzień stojący na najwyższej krawędzi kamieniołomu do podłoża z litego granitu miał niemal 100 metrów pustki. Praca w kamieniołomie, stwarzała możliwości odejścia z obozu. I ze świata. Zresztą nie tylko dla samobójców – wielu ginęło przecież podczas pracy. Czy to z wyczerpania, przygniecenia skałami, czy też przez nieposłuszeństwo, które kończyło się zatłuczeniem na śmierć lub kulką w głowę. Co ciekawe w pewnej odległości od skazańców pracowała ludność cywilna. Dość dziwne i niebezpieczne dla władz obozu, mimo iż tamci pracownicy podpisywali oświadczenie, że nie będą nigdzie rozmawiali o tym, co widzieli lub słyszeli w kamieniołomie. Żeby nie wzbudzać zbyt dużego zainteresowania i utrzymywać przekonanie o skazańcach objętych resocjalizacją, martwe ciała trzeba było sprzątać. Tym, mówi przewodniczka, zajmowali się sami więźniowie. Bo jeśli rano do pracy wyszło pięciuset, tyle samo na wieczór musiało wrócić do obozu.
Lepiej powiedzieć „pojawić się”. Przed oczami staje obraz wycieńczonych, doprowadzonych do skraju wytrzymałości ludzi odgrzebujących spod gruzów zmiażdżone ciała. Wspinających się następnie w górę, już nocą, do wyjścia z kamieniołomu. Ciągnących te zakrwawione zwłoki za sobą.
Powaga miejsca… przygniata. Szczególnie przy takiej pogodzie. Próbuję nieco rozgrzać dłonie w kieszeniach kurtki i spoglądam w dół, na to jezioro, którego poziom wciąż się podnosi zalewając miejsce śmierci tylu ludzi. Bo od zamknięcia kamieniołomu nikt tej wody nie odpompowuje. Nie wiemy ile było ofiar, mówi przewodniczka chyba czytając mi w myślach, bo nie zachowały się żadne dokumenty. Pewnie, że nie.
Dość nieprzyjemne wrażenie sprawia na mnie drugi kamieniołom. Bo gdyby stanąć tyłem do tego obozowego, na przeciwległym wzgórzu ulokowano jeszcze jeden. Po całym terenie roznosi się zgrzyt pracujących tam żółtych dźwigów i innych maszyn. No cóż, widać stamtąd muzeum ofiar obozu koncentracyjnego, które akurat tutaj, w tym kamieniołomie ginęły. Ale sądząc po reklamach zakładów kamieniarskich, okolica słynie z granitu, więc trzeba wydobywać.
Wspominałam, że atmosfera tego miejsca akurat w dzień naszej wycieczki sprzyjała refleksji. Oby ignorancja nie zalewała naszej pamięci tak, jak woda kamieniołom.
Wróćmy teraz do tej ciemnej filmowej sali. Wypowiadają się świadkowie, którzy w obozie spędzili pierwsze lata jego istnienia. Mówią o braku należytej opieki lekarskiej, głodowych racjach żywnościowych, ciężkiej kilkunastogodzinnej pracy. I o nieustannym maltretowaniu i terroryzowaniu więźniów, zarówno przez członków załogi SS jak i więźniów funkcyjnych. Relacjonują to wszystko na spokojnie, najwyraźniej już pogodzeni z tym, co przyszło im zobaczyć i przeżyć. A przeżyli koszmar. Pomiędzy ich zeznaniami umieszczono czarno białe zdjęcia: więźniów budujących płoty wokół obozu, wznoszących drewniane baraki, czy układających drogi z granitowej kostki. Jeden z byłych więźniów wspomina o muzułmanach, czyli ludziach już tak wycieńczonych, że wyglądają jak worki kości i tak samo się zachowują (bo brak pożywienia niszczy i ciało, i umysł).
Wiadomo, że z pracy więźniów korzystało kilka niemieckich firm, w tym Siemens –koncern z branży energetycznej, elektrotechnicznej i telekomunikacyjnej – oraz Blaupunkt, który obecnie produkuje sprzęt do samochodów. Wówczas te firmy zajmowały się produkcją sprzętu dla wojska III Rzeszy. Więc nie wszyscy pracowali przy budowaniu baraków czy wydobywaniu granitu.W tym kontekście koniecznie trzeba wspomnieć o tym, że w 1944 roku obóz Gross-Rosen stanął na czele potężnego imperium podobozów. Składało się na nie 99 udokumentowanych (sic!) filii, do których oddelegowywano więźniów. Jedna mieściła się w kłodzkiej twierdzy, inna w Górach Sowich, gdzie więźniowie pracowali przy projekcie „Riese”.
Po filmie nasza przewodniczka wchodzi do środka i zapala światła. Wszyscy mrugają, po czym spoglądają na siebie. W ciszy. Po chwili gdzieś tam słychać jakieś nieśmiałe szepty.
Po krótkim obejrzeniu makiety obozu Gross-Rosen przechodzimy do wystawy. Nie jest nazbyt obszerna; na ścianach wiszą plansze tematyczne, jest też kilka eksponatów. Biało-niebieskie pasiaki, chyba lniane, bo wyglądają na szorstkie, zardzewiały kilof, ogromne drewniaki (numer chyba 65) i brudne szklane fiolki na lekarstwa. Możemy poczytać skany obozowych rozporządzeń, fragmenty regulaminów i inne dokumenty (zasada państwa prawa została sformułowana w niemieckiej konstytucji dopiero w 1949 roku, więc nic dziwnego, że nie miała tu zastosowania. Podobnie jak wszystkie inne zapisy dotyczące praw człowieka). Są także fragmenty pamiętników. Natrafiam na wzmiankę o zawodach piłkarskich.
Zaraz za obozową bramą, po prawej, stronie znajduje się plac. Niemalże całkowicie wydeptana ziemia. Dowiadujemy się, że i tak wygląda lepiej niż za czasów świetności obozu. Bo wygłodniali więźniowie jedli tę trawę, to znaczy: próbowali.
Wszyscy stoimy w półkolu przed przewodniczką. Słyszymy, że pod koniec działalności obozu, czyli niedługo przed zakończeniem wojny, zalegalizowano sport. Więźniom na początku nie kojarzył się on z niczym dobrym, jednak z czasem na tymże placu zaczęto rozgrywać mecze piłki nożnej. Powstało kilka drużyn, m.in. francuska, czeska, rosyjska... i oczywiście kilka polskich. Więźniów do obozu zsyłano z różnych krajów, które akurat podbijała III Rzesza. Największą popularnością cieszyły się mecze Polska-Niemcy. Niedzielne popołudnia skupione wokół piłki nożnej pozwalały więźniom odetchnąć i trochę podnosiły ich na duchu.
Ten plac był centrum obozowego życia, bo oprócz meczy odgrywały się na nim też inne wydarzenia. Wielogodzinne apele, podczas których wszyscy musieli stać na baczność (na przykład czekając, aż „kamieniarze” znajdą i przyciągną wszystkie ciała) oraz sądy nad nieposłusznymi więźniami. Czy raczej coś przypominającego zabawę kota upolowaną myszą, której na końcu odgryza się głowę. Winnego przebierano. Na przykład za klauna. I kazano mu biegać po całym placu trzymając tablice z różnymi ośmieszającymi ich hasłami. A na końcu go mordowano. Między innymi, bo w tej kwestii kreatywność esesmanów nie miała granic.
I kolejny obraz: wiszące na szubienicy ciało wychudzonego klauna-muzułmana z doklejonym językiem z czerwonego papieru. Żeby było zabawnie.
Dlatego za naszymi plecami stoi szubienica.
Ludzie grali w piłkę w miejscu, w którym poprzedniego dnia kogoś zamordowano. Tak jak zeznawali świadkowie i pamiętniki – śmierć była chlebem powszednim. Porównanie może niezbyt trafne, po tym, co słyszymy w obozowej kuchni.
Kawałek od placu stoi właśnie ona. Kolejny barak tym razem z cegły. Dobrze zachowany, jak słyszymy, mimo, iż jest to tylko parter, bo piętro „znikło”. Wchodzimy do środka. Wszechobecny beton: betonowe kolumny, betonowe koryto i coś, co dla mnie wygląda na betonowe wanny. Słyszymy, że tu mieścił się magazyn, a kuchnia była na piętrze (więc musiano tam wszystko wnosić schodami). W tychże wannach przechowywano i myto warzywa. Zieleninę dostarczali miejscowi rolnicy. W każdym supermarkecie jest to slogan reklamowy, ale te warzywa na pewno nie cieszyłyby się popularnością, bo były już nadpsute. A nawet zepsute. Rolnicy nie mogli sprzedać ich nigdzie indziej.
Założenia władz były takie, że przy planowanym natężeniu pracy i dostarczaniu więźniom około 1600 kalorii dziennie, każdy będzie zdolny do pracy przez 6 miesięcy. Rzeczywistość była inna, bo rzadko kiedy spożywali oni więcej niż 1000 kalorii dziennie, które na dodatek pochodziły z zupy z nadgnitych warzyw i czegoś, co prawdopodobnie było kawą. Przynajmniej miało podobny kolor. No, i ze stu gramów chleba. Dlatego mówiono, że więzień, który przeżyje 3 – 4 tygodnie to dobry więzień. Umieralność była duża. Niedożywienie, przewlekłe biegunki i inne stany chorobowe to jedne z wielu czynników, które się do tego przyczyniały.
Przypominam sobie, że jeden z byłych więźniów opowiadał o pierwszym posiłku po przyjeździe. Była to zupa z „pociętej chyba jakąś łopatą” kapusty z robakami. Spoglądam jeszcze na betonowe zbiorniki, wyobrażając sobie brązową papkę i zapach, jaki musiał się tutaj unosić. Dobrze, że oprócz bogatej wyobraźni mam wysoką odporność na rzeczy – popularnie mówiąc – „nieciekawe”. A jednak praca w kuchni, jak na obozowe warunki. była dość „przyjemna”. Budynek był ciepły i suchy, a jeśli miało się szczęście, to można było przeszmuglować w pasiaku jakieś najmniej zepsute warzywo.
Wychodzimy na świeże powietrze. Przed wejściem do magazynu rośnie sosna. Piękne rozłożyste drzewko. Musiała tu być już w czasach działania obozu. Zastanawiam się, ile razy została pozbawiona wszystkich igieł i jak wiele osób zginęło przy próbie dokonania tego.
Naturalnie, więźniowie nie jedli w kuchni, tylko w znajdującej się kilka metrów dalej jadalni. Siadamy na drewnianych ławach. Solidne i twarde. Jak słyszymy, nie jest to oryginalne umeblowanie, gdyż takie przy siadaniu nań kilkudziesięciu osób tygodniowo szybko by się zniszczyło. Są to rekwizyty stworzone z myślą o odwiedzających. Przy ścianach stoją rzędy szafek, przeznaczone do przechowywania osobistych przedmiotów. W praktyce, jak mówi przewodniczka, nikt nie trzymał tam swoich rzeczy. W warunkach ciągłej rywalizacji o przetrwanie byłoby to naiwne i śmieszne.
Zwracam uwagę na grafiki wiszące nad tymi szafkami. Czarno białe rysunki przedstawiające sceny z życia więźniów; kucharz tłukący chochlą jednego z nich, las rąk wznoszących w górę miski na zupę, czy ściśnięci na ławach i pod ścianami więźniowie, którzy nieufnie spoglądają na innych strzegąc zazdrośnie swojej porcji.
Oglądamy też pomieszczenie z trzypiętrowymi pryczami. Też nie są autentyczne. Tamte pewnie wyglądały gorzej – na pewno na większości nie było takiego porządnego pledu, jak teraz na wszystkich. Spano raczej na gazetach, na workach po betonie i w sianie. Wygląda to więc bardzo luksusowo. Zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że kiedy III Rzesza podbijała kolejne terytoria, liczba jeńców rosła. Był okres w KL Gross-Rosen, w którym na jednej pryczy spały trzy osoby. Duże nieudogodnienie. Nie wspominając już o poukrywanych gdzie się dało warzywach. I o wszach.
Pomieszczenie zaraz za drzwiami można by szumnie nazwać łazienką. Ceglane konstrukcje przywodzą na myśl wanny albo „zbiorowe toalety”. Każą przypuszczać, że kanalizacja tu była. I faktycznie, przypuszczenia się potwierdzają. Słyszymy, że obóz ją miał, ale nie po to, aby umilić więźniom życie. Po prostu wylewanie nieczystości na pola, co przez pewien czas robiono, mogło zatruć wodę pitną w mieście. Gdyby mieszkańcy zaczęli chorować, ktoś mógłby zainteresować się tym, co oficjalnie było tylko normalnym więzieniem. I w tym pokoju widzimy rysunki. Przedstawiają głównie muzułmanów – jeden trzymany jest za ręce i nogi przez jeszcze sprawnych kolegów. W tle na pryczach leżą niezainteresowani sytuacją więźniowie. Już przywykli do takiego widoku.
Zmarły na ilustracji zapewne właśnie wynoszony jest do krematorium. To mieści, a raczej mieściło się wyżej, na brzegu najstarszej części obozu. Podchodzimy do odtworzonych fundamentów budynku, w którym była kostnica. Obok, ogrodzone łańcuchami, stoi krematorium polowe – pomalowany na czarno metalowy piec z długim kominem. Dowiadujemy się, że zostało zamontowane na początku działania obozu i działało przez ponad 2 lata. Zanim wybudowano krematorium stacjonarne. Jego ruiny widzimy obok. Możemy zobaczyć zarys trzech komór, z którego się składało. Zostało wybudowane z konieczności – w krematorium polowym, „według producenta można spalić 10 ciał na dobę”. Tymczasem wraz z napływem nowych więźniów i ciężarem pracy w kamieniołomie liczba zwłok do spalenia dochodziła nawet do 40 dziennie. Zdarzało się, że te ciała składowano w stertach obok kostnicy. Przypominam sobie hasło nad bramą – „Arbeit macht frei”. Praca czyni wolnym. Pierwszym, co pokazywano nowoprzybyłym, był komin krematorium. Mówiono im, że to jest jedyna droga wyjścia z obozu.
Krematorium stacjonarne zostało wysadzone w powietrze. Dlaczego? Bo stanowiło dowód ludobójstwa. W 1945 roku z obozu Gross-Rosen wyruszył Marsz Śmierci. To często stosowane określenie na przymusowy wymarsz więźniów obozów. Niemcy musieli wycofywać się z najeżdżanych przez Armię Czerwoną terenów. Ci skrajnie wyczerpani pobytem w obozie i morderczą pracą ludzie maszerowali w głąb III Rzeszy, gdzie mieli nadal służyć jako darmowa siła robocza. Na potrzeby niemieckiego przemysłu zbrojeniowego oczywiście. W pośpiechu wysadzano tylko krematoria. Bo przecież można było powiedzieć, że w barakach spali dobrze opłacani pracownicy, prawda?
Za krematorium rośnie kolejne drzewo. Tym razem owocowe. Jest jesień, więc żadnych owoców już nie widać, ale po stojącej pod nim ławeczce wnioskuję, iż jest to czereśnia. Tym razem nie zastanawiam się, czy więźniowie zrywali te czereśnie, bo to niemożliwe. O tym drzewie dość tajemniczo wspominał nam nauczyciel, jeszcze w czasie beztroskiej podróży autobusem. Jeden z byłych więźniów na filmie przybliżył nam tę historię. Mianowicie na tejże ławeczce siadywał Anton Thumann, jeden z kierowników obozu Gross-Rosen. Obserwował więźniów podczas pracy, a kiedy jakiś wpadł mu w oko – wyciągał broń i strzelał do niego. Być może podczas odpoczynku podjadał sobie te czereśnie z drzewa. Pewnie nieraz też towarzyszył (i pomagał) mu jego wilczur, specjalnie trenowany do zagryzania więźniów na polecenie swojego pana. Słyszymy, że drzewo chyli się ku upadkowi, ale wciąż wydaje czereśnie. Ktoś obok mnie na głos zastanawia się, jak one smakują.
Nie słyszę odpowiedzi (może też żadna nie padła), bo nasza przewodniczka przechodzi do kolejnej części zwiedzania. Obok krematorium znajduje się Ściana Śmierci. Słowo „ściana” wydaje się tutaj nieco naciągane, bo jest to raczej wał ziemny, ale już „śmierci” pasuje jak najbardziej. Przy krawężniku widzimy podwyższenie. Niezbyt wysokie, zaledwie na wysokość tego krawężnika, lepiej powiedzieć „wydzielony fragment podłoża”. W tym miejscu stawiano skazańca. Związywano mu ręce i strzelano. Egzekucje początkowo wykonywane były w innym miejscu, ale przeniesiono je po tym, jak wolni pracownicy kamieniołomu zaczęli zastanawiać się, dlaczego z więzienia dobiegają strzały... W tym miejscu nie było ich aż tak słychać. Inną zaletą było niezwykle rozłożyste drzewo, które zasłaniało to, co się pod nim działo i równocześnie nieco tłumiło dźwięk wystrzału.
Na „ścianie” umieszczono granitowe i marmurowe tablice z tekstami w różnych językach; niemieckim, francuskim, czeskim, rosyjskim, niderlandzkim… i polskim oczywiście. Na jednej wymieniono polskich duchownych, którzy zginęli w obozie, inna po francusku przypomina o zgładzonych Francuzach. Nad nimi góruje Gwiazda Dawida („pamięci zamęczonych w KL Gross-Rosen WIĘŹNIÓW-ŻYDÓW”) oraz symbol Polski Walczącej („W pięćdziesiątą rocznicę powstania Warszawskiego POWSTAŃCOM I LUDNOŚCI CYWILNEJ STOLICY, którzy pozostali tu na zawsze”).
Z drzewa natomiast pozostały jedynie białe wygładzone wiatrem konary. Zupełnie martwe, widzimy druty, które zabezpieczają je przed upadkiem. Długo nie wytrzyma, mówi przewodniczka, ale chcemy, aby stało ile się da. Gwarantuje nam, że nikt z muzeum nic temu drzewu nie zrobił. Niektórzy dopatrują się w nim pomnika, ale umarło śmiercią naturalną. Interpretacja dowolna. Nie to, co na lekcjach polskiego.
KL Gross-Rosen został „wyzwolony” w 14 lutego 1945 przez Armię Czerwoną. W cudzysłowie, bo obóz już był wtedy pusty. W 50. Rocznicę likwidacji poniżej dawnego krematorium postawiono pomnik – górę granitowych kamieni zwieńczoną koroną cierniową (zrobioną z kamienia, nie z cierni) oraz krzyżem. „W hołdzie pomordowanym”, jak głosi wbudowana tablica. Stoję przed tym pomnikiem, na niewielkim okrągłym placyku, i czekam na resztę grupy, która ogląda jeszcze wystawę z osobistymi przedmiotami więźniów.
Znowu spotykam te same osoby, z którymi przemierzałam nielegalną ścieżkę na samym początku zwiedzania. Przechodzimy na sam kraniec tego placu. Ja swoim zwyczajem wchodzę na krawężnik. Przed nami rozpościera się widok na Góry Sowie i najnowszą część obozu. Nazywano ją „oświęcimską”. Mieszkali tam więźniowie przywiezieni z obozu Auschwitz-Birkenau. Znowu widzimy ruiny. Fragmenty fundamentów zarośnięte wysoką trawą, jaskrawą tablicę z ostrzeżeniem i ogrodzenie z drutu kolczastego. Pomiędzy dwoma słupami brakuje drutów. Wydaje się, że tam również ktoś wchodził, bo trawa miejscami jest przydeptana. Może ci sami robotnicy, których mijaliśmy wcześniej, kiedy dłutami robili coś destrukcyjnego przy fundamentach jednej z ruin. Może muzeum się powiększa.
Na koniec zapaliliśmy znicze pod mauzoleum wybudowanym na kształt komina krematorium. Zwykłe znicze, nie tak duże jak ten jeden, który umieszczono przed pomnikiem. W nocy wśród ciemności (Współczesnej Ciemności, zawsze zakłóconą przez elektryczność) ten pomnik z białego piaskowca musi być widoczny na dużą odległość. I dobrze. Minutą ciszy czcimy pamięć więźniów obozu i ruszamy w kierunku autokaru.
Pełnik Europejski to zagrożony gatunek, którego występowaniem może się pochwalić niewiele europejskich terenów. Jednym z nich jest Ziemia Kłodzka, która ochrzciła ten żółty kwiat mianem kłodzkiej róży. W tym ponurym szarozielonym krajobrazie ich nie ma. Tu znaleźć można tylko krwistoczerwone róże, jakby nabite na krzewy, które rosną zaraz obok kantyny. Mija się je idąc w stronę dawnej bramy obozowej.